— Rita, ja... — chłopak chciał coś powiedzieć,
ale natychmiast mu przerwałam. Poczułam gdzieś w środku, że czas najwyższy by
zakończyć erę Lydii mięczaka, któremu zawsze mięknie serce, nawet przy
najbardziej nieodpowiednich osobach. Jak to możliwe, że po tym wszystkim co do
tej pory miało miejsce w moim życiu nadal się nie nauczyłam? Uh.
— Nie Dave, nie chcę tego słyszeć — uniosłam
rękę do góry, podnosząc głos. Wzięłam głęboki oddech. — I nie mów do mnie
drugim imieniem! — obruszyłam się, słysząc jak wraca do drugiego imienia. Chciałam
zwrócić obiad, bo złośliwe myśli przypomniały mi, że zawsze tak wołał na mnie
Jack. — To koniec. Koniec, rozumiesz? — chciałam już odwrócić się i odejść, ale
brunet ponownie podjął próbę wyjaśnienia wszystkiego. — Do widzenia —
powiedziałam pewnie podniesionym tonem i korzystając z okazji, dopóki nie
zmięknę jak to zwykłam czynić, odwróciłam się napięcie i odeszłam szybkim
krokiem.
Widząc, że w oddali nadjeżdża autobus,
przyśpieszyłam kroku i skierowałam się na przystanek. W takie ciepłe dni często
wracałam ze szkoły pieszo, ale w wyniku zaistniałej sytuacji chciałam jak
najszybciej znaleźć się w domu. Zdążyłam dojść do przystanku i akurat nadjechał
autobus. Wsiadłam do środka i usiadłam na pierwszym lepszym wolnym miejscu.
Czekało mnie zaledwie dziesięć minut podróży.
Wysiadłam z autobusu. Od domu dzieliło mnie
tylko parę kroków. Wyjęłam z torby klucze, otworzyłam furtkę i skierowałam się
do drzwi wejściowych. Przekraczając próg od razu poczułam unoszący się w
powietrzu zapach gotującego się obiadu. Pierwsze co pomyślałam to to, że ciocia
znowu do nas przyjechała, ale gdy zrobiłam kilka kroków do przodu ku mojemu
zdziwieniu zobaczyłam mamę. Przetarłam oczy, zastanawiałam się czy czasem nie
mam jakichś halucynacji spowodowanych nerwami, jednak gdy moja matka mnie
dostrzegła od razu rzuciła w moja stronę: — Cześć, Lydia.
— Hej mamo — nadal spoglądałam na nią niepewnie.
— Andrew ma dzisiaj wpaść na obiad -
powiedziała, widząc zapewne zdziwienie na mojej twarzy.
— Ach, no tak — odpowiedziałam, krzywiąc się.
Wiedziałam od początku, że taki przejaw matczynego zachowania jest u niej niemożliwy. — Idę do siebie — rzuciłam,
kierując się w stronę schodów.
— Jak chcecie, to możecie zjeść z nami —
powiedziała, kiedy postawiłam nogę na pierwszym stopniu schodów.
— Obiad z litości? Podziękuję. Zjedz go sobie ze
swoim towarzyszem, przecież doskonale wiem, że robisz to tylko z uwagi na
niego. Wybacz, ale nie mam dzisiaj ochoty grać przed nim członka szczęśliwej
rodzinki — odparowałam kąśliwie.
Weszłam do góry, nie czekając na odpowiedź mamy.
Otworzyłam drzwi swojego pokoju i kiedy już je
zatrzasnęłam, pozwoliłam ulecieć łzom na zewnątrz. Zacisnęłam silnie dłoń, po
czym ją otwarłam, czując pieczenie wywołane nową raną. Zaczęłam głośno
przeklinać wszystko, jakby to miało mi pomóc pozbyć się nadprogramowej ilości
wściekłości, irytacji i żalu. Ucichłam na moment, gdy usłyszałam pukanie do
drzwi. Chwyciłam za klamkę, uchylając drzwi, a moim oczom ukazał się George.
Wtem zacisnęłam dłoń ponownie, by brat nie zauważył krwi.
— Wszystko dobrze? — zapytał zatroskany.
— Nie najlepiej, ale polepszy mi się — mocno wysiliłam
się na uśmiech, wszystko dla braciszka.
— Jestem tego pewien — podbiegł i mnie
przytulił. Jego mądrość mnie urzekała.
— Widziałaś? Mama gotuje obiad, nie pamiętam,
kiedy ostatnio gotowała coś w domu.
— Tak, tak, widziałam. Jakiś kolega mamy
przychodzi na obiad. Mówiła, że możemy z nimi zjeść, jeśli chcemy.
— Jesteś
pewna, że nie ryzykujemy zatruciem? — braciszek próbował powstrzymać śmiech.
— George! — wybuchnęłam śmiechem, po czym
spojrzałam na niego znacząco.
Malec ukrył twarz w dłoniach, z trudem powstrzymując śmiech. — Pomóc ci w odrobieniu lekcji? — zapytałam, kiedy już przestaliśmy chichotać.
Malec ukrył twarz w dłoniach, z trudem powstrzymując śmiech. — Pomóc ci w odrobieniu lekcji? — zapytałam, kiedy już przestaliśmy chichotać.
— Mało mieliśmy dzisiaj zadane, więc wszystko
już zrobiłem — odpowiedział z pogodnym wyrazem twarzy.
— To świetnie, w takim razie idę przygotować się
na jutrzejsze zajęcia, bo potem wychodzę z Irmą na miasto — powiedziałam, a
krótko po tym chłopiec opuścił mój pokój.
Opadłam swobodnie na łóżko. Przez chwilę
przeszło mi przez myśl, żeby zrezygnować z balu skoro zostałam bez partnera,
ale w sumie czemu miałam tracić tą przyjemność?
Daj sobie
wreszcie cieszyć się życiem, ileż można chować się przed ludźmi?
Z głębin świadomości rozbrzmiał dobrze znany mi
głos.
Sięgnęłam do torebki po telefon, aby zadzwonić
do Irmy, że się spóźnię. Niechętnie pogodziłam się z myślą obecności na
„rodzinnym” obiedzie, tylko ze względu na rodzeństwo.
Złapałam za pilot od wieży, leżący na szafce nocnej
i włączyłam muzykę. Rozbrzmiała dość głośno w pokoju, a ja leżałam i nie
myślałam o niczym.
*
Wstałam
z łóżka, przeczesałam włosy i poprawiłam makijaż. Schodziłam właśnie po
schodach na dół, kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi. Skierowałam się, więc w ich
kierunku, ale mama mnie uprzedziła.
— Ja otworzę — rzuciła mi jakąś pochodną uśmiechu.
Poszłam do kuchni i nalałam sobie soku. Skontrolowałam godzinę na telefonie, miałam jeszcze niecałe 40 minut. Za plecami usłyszałam jakiś męski głos, a potem cichy chichot mamy.
— Lydio, poznaj Andrew — odwróciłam się w ich stronę. Moim oczom ukazał się szatyn w średnim wieku, ubrany był w granatową koszulę i czarne, materiałowe spodnie. Miał całkiem pogodny wyraz twarzy.
— Miło mi poznać — uścisnął moją dłoń.
— Mi również – wysiliłam się na uśmiech.
— Zawołasz rodzeństwo, aby zeszli na dół? — zapytała mama.
— Mary jest jeszcze na zajęciach w szkole muzycznej — odparłam.
— Ach tak, zapomniałam — powiedziała beznamiętnie. Typowa mama. Wspominałam już, że takie zachowanie to nic nowego?
Nagle usłyszałam dźwięk przekręcania klucza w drzwiach. W progu pojawiła się moja młodsza siostra.
— Dobrze, że jesteś — mama zwróciła się do mojej siostry. Oho, ktoś już zdążył dobrze wejść w rolę troskliwej matki, zakpiłam.
Mary rzuciła mi pytanie, mając przy tym bardzo zdezorientowany wyraz twarzy:
— Podmienili nam matkę czy coś? — brunetka nabrała zdezorientowanego wyrazu twarzy.
Zaśmiałam się z komizmu sytuacji.
— Nie pytaj. Chyba chce zrobić dobre wrażenie na swoim nowym koledze — zaakcentowałam ostatnie słowo, po czym przewróciłam oczami.
— A ja myślałam, ze już nic jej nie ruszy. A tu niespodzianka — powiedziała z nutą kpiny w głosie, zdejmując buty.
— Pójdę po Georga, a ty siadaj do stołu — poleciłam. Pokiwała głową w akcie odpowiedzi.
Siedząc przy stole usilnie starałam się zachować pozory, że wszystko jest w porządku, chociaż wszystko we mnie buzowało. Miałam ochotę sobie coś zrobić, ale paradoksalnie miałam w sobie zbyt wielką chęć by żyć. Nienawidziłam się za tą dziecięcą naiwność co do tego, że kiedyś mogłoby być lepiej, co do tego, że kiedyś mogłabym wreszcie odnaleźć siebie.
— Ja otworzę — rzuciła mi jakąś pochodną uśmiechu.
Poszłam do kuchni i nalałam sobie soku. Skontrolowałam godzinę na telefonie, miałam jeszcze niecałe 40 minut. Za plecami usłyszałam jakiś męski głos, a potem cichy chichot mamy.
— Lydio, poznaj Andrew — odwróciłam się w ich stronę. Moim oczom ukazał się szatyn w średnim wieku, ubrany był w granatową koszulę i czarne, materiałowe spodnie. Miał całkiem pogodny wyraz twarzy.
— Miło mi poznać — uścisnął moją dłoń.
— Mi również – wysiliłam się na uśmiech.
— Zawołasz rodzeństwo, aby zeszli na dół? — zapytała mama.
— Mary jest jeszcze na zajęciach w szkole muzycznej — odparłam.
— Ach tak, zapomniałam — powiedziała beznamiętnie. Typowa mama. Wspominałam już, że takie zachowanie to nic nowego?
Nagle usłyszałam dźwięk przekręcania klucza w drzwiach. W progu pojawiła się moja młodsza siostra.
— Dobrze, że jesteś — mama zwróciła się do mojej siostry. Oho, ktoś już zdążył dobrze wejść w rolę troskliwej matki, zakpiłam.
Mary rzuciła mi pytanie, mając przy tym bardzo zdezorientowany wyraz twarzy:
— Podmienili nam matkę czy coś? — brunetka nabrała zdezorientowanego wyrazu twarzy.
Zaśmiałam się z komizmu sytuacji.
— Nie pytaj. Chyba chce zrobić dobre wrażenie na swoim nowym koledze — zaakcentowałam ostatnie słowo, po czym przewróciłam oczami.
— A ja myślałam, ze już nic jej nie ruszy. A tu niespodzianka — powiedziała z nutą kpiny w głosie, zdejmując buty.
— Pójdę po Georga, a ty siadaj do stołu — poleciłam. Pokiwała głową w akcie odpowiedzi.
Siedząc przy stole usilnie starałam się zachować pozory, że wszystko jest w porządku, chociaż wszystko we mnie buzowało. Miałam ochotę sobie coś zrobić, ale paradoksalnie miałam w sobie zbyt wielką chęć by żyć. Nienawidziłam się za tą dziecięcą naiwność co do tego, że kiedyś mogłoby być lepiej, co do tego, że kiedyś mogłabym wreszcie odnaleźć siebie.
*
— Wybacz spóźnienie, wypadł mi rodzinny obiad —
wytłumaczyłam się Irmie.
— Czekaj, co takiego? Powiedziałaś rodzinny
obiad? — jej wyraz twarzy przypominał minę Mary, kiedy weszła do domu.
— Nie pytaj, zostałam tylko ze względu na
George’a i Mary — machnęłam ręką. — Mama chyba sobie kogoś znalazła i chciała
zrobić na nim dobre wrażenie. Dziwne, zawsze zabiera wszystkich do jakichś
drogich restauracji, a tu nagle rodzinny obiad w domu. Nie wnikam – oznajmiłam.
— Tak, masz rację — przyjaciółka mi przytaknęła,
na jej twarzy nadal malowała się mieszanka zdezorientowania i zdziwienia.
*
Po przekroczeniu progu centrum handlowego,
weszłyśmy najpierw do Zary i zaczęłyśmy krążyć między wieszakami.
Przeglądałyśmy po kolei asortyment sklepu. Wieszaki między innymi pełne były
pastelowych sukienek, wymyślnych fasonów dżinsowych spodni i eleganckich topów
skrojonych z tkanin o żywych barwach.
— Odnoszę wrażenie, że chcesz mi coś jeszcze
powiedzieć — stwierdziła po dłuższej chwili.
— Dave zna Jacka — rzuciłam bez owijania w
bawełnę. Przyjaciółka zatrzymała się w pół kroku.
— Tego Jacka? Ale jak to? — na jej twarzy
malowało się zdezorientowanie jeszcze większe niż wcześniej.
— Pamiętasz jak ci wspominałam o tym w jaki
dziwaczny sposób poznałam Dave'a? I, że miał zatargi z policją i tak dalej z
powodu maczania palców w handlu narkotykami?
— Mhm — Irma kiwnęła głową.
— Razem z Jack’iem byli w jednej szajce —
przewróciłam oczami. — A ten kretyn chciał wysłużyć się osobą Dave'a do zemsty
na mnie. Cytuję Dave'a: "Chciał żebyś była na dnie". Żyję wśród
wariatów, no nie? — zaśmiałam się gorzko.
Irma zrobiła zatroskana minę.
— Teraz mi głupio, że byłam na tyle łatwowierna,
żeby uważać Dave'a za takiego porządnego gościa.
— A przestań. Nie tylko ty — położyła rękę
na moim ramieniu.
— Nieważne, nie zamierzam płakać nad rozlanym
mlekiem — powiedziałam, siląc się na pewnie brzmiący głos, z drugiej strony
uciszając szepty mojej podświadomości, która wiedziała, że będę musiała się
nieźle natrudzić, by nauczyć się nie pękać tak łatwo.
— Czyli jak zgaduje dzisiejsze spotkanie z
Dave'em było zerwaniem kontaktu, a nie spróbowaniem od początku? Cóż za
przewrotność - stwierdziła, przewracając oczami. — Ale z drugiej strony cieszę
się, że tak na to reagujesz — przybiła ze mną piątkę.
Po tych słowach ponownie ruszyłyśmy na przegląd
sklepów w poszukiwaniu odpowiednich sukienek na bal maskowy. Niezbyt szybkim
krokiem przechadzałyśmy się alejkami centrum handlowego, bacznie lustrując wystawy
sklepowe, pełne wymyślnych kreacji. Niektóre z nich wręcz kipiały kolorem, inne
z kolei ograniczały się do podstawowych kolorów z niewielką domieszką
niebieskiego bądź czerwonego. W pewnym momencie moim oczom ukazała się niezbyt
duża wystawa jednego z butików. Sukienki okalające manekiny wręcz mieniły się
naprzemian złotem lub srebrem, tworząc idealny duet z czarnym i białym
jedwabiem czy aksamitem. Natychmiast przekroczyłyśmy próg sklepu.
Przyglądałyśmy się każdej sukience kolejno, próbując znaleźć kandydatkę
idealną. Nie mogłam jednak zbyt długo skupić się na zakupach, bo znowu przerwał
mi głos w mojej głowie.
I co
zrobisz, zamkniesz się w sobie jeszcze bardziej, gdy ktoś cię zrani?
Próbowałam go ignorować, ale z uwagi na to, że
to co mówił było prawdą, wiele trudu przynosiło mi zbywanie go.
— Raz, dwa, trzy... — odliczałam pod nosem
podczas przeglądania sukienek, ale niewiele to dawało. Głos w mojej głowie
zdawał się coraz bardziej krzyczeć, teraz niemalże już się darł.
Żeby uleczyć
dawne rany, trzeba najpierw otworzyć się na świat. Nie uleczysz ich wlewaniem w
nie goryczy i ignorancji.
— Przestań natychmiast! — krzyknęłam
podirytowana do mojej podświadomości i dopiero po chwili zorientowałam jak
bardzo debilnie się zachowałam, krzycząc tak naprawdę do wieszaka z sukienkami.
Obejrzałam się za siebie, Irma patrzyła na mnie zdezorientowana, a ekspedientka
lustrowała mnie jakby uważała mnie za największą wariatkę jaka chodzi po Ziemi.
Uśmiechnęłam się słabo.
— Ćwiczę do przedstawienia szkolnego — odpowiedziałam
głupio, po czym w ekspresowym tempie skierowałam się w stronę wyjścia, nie
zważając na to czy przyjaciółka idzie za mną. Zrobiłam kilkanaście kroków i
usiadłam na jednej z ławek w holu galerii.
— Lydia, co jest? — zapytała zdezorientowana, kiedy
dobiegła do mnie po chwili.
— Ja... — zaczęłam, nie wiedzieć jak wytłumaczyć
jej moje problemy w głowie — chyba po prostu za mało dzisiaj spałam. Dokończysz
zakupy beze mnie?
Przyjaciółka pokiwała głową.
— Miałaś dzisiaj ciężki dzień. Wróć do domu i
prześpij się, dobrze ci to zrobi. A ja jeszcze zajrzę do paru sklepów. Jak
tylko zauważę jakąś ciekawą kieckę, to podeślę ci zdjęcie — uściskała mnie,
spojrzałam na nią z wdzięcznością.
— Gdyby to tylko o ciężki dzień chodziło —
pomyślałam. — Ugh, wypad mięczaku z mojej głowy, dam sobie radę — powiedziałam
do siebie, powtarzając to jeszcze parę razy w drodze do domu i starając się
zapomnieć jak wielką debilkę zrobiłam z siebie w galerii.
*
„— Czy nie mógłby pan
mnie poinformować, którędy powinnam pójść? — mówiła dalej.
— To zależy w dużej mierze od tego, dokąd pragnęłabyś zajść — odparł Kot-Dziwak.
— Właściwie wszystko mi jedno.
— W takim razie również wszystko jedno, którędy pójdziesz.
— Chciałabym tylko dostać się dokądś — dodała Alicja w formie wyjaśnienia.
— Ach, na pewno tam się dostaniesz, jeśli tylko będziesz szła dość długo.”
— To zależy w dużej mierze od tego, dokąd pragnęłabyś zajść — odparł Kot-Dziwak.
— Właściwie wszystko mi jedno.
— W takim razie również wszystko jedno, którędy pójdziesz.
— Chciałabym tylko dostać się dokądś — dodała Alicja w formie wyjaśnienia.
— Ach, na pewno tam się dostaniesz, jeśli tylko będziesz szła dość długo.”
Leżąc
na łóżku, słuchałam muzyki i gapiłam się na niebo za szybą. Średniej wielkości
szara chmura pożerała właśnie większą biała i kłębiastą. Myślałam o wszystkim i
o niczym. O błahych rzeczach i tych bardziej poważnych. Zatopiona w świat
własnych myśli nieświadomie izolowałam się od otoczenia. W sumie nie sprzyjał
mi dzisiejszego dnia nastrój, (ani wczorajszego dnia, cóż, w sumie to podczas
całego tego tygodnia), więc moja izolacja była błogosławieństwem dla otoczenia
prawdę mówiąc. Próbowałam dokonać jakiejś zmiany, ale fakty były takie, że
toksyczne myśli nie potrafiły dać mi spokoju i zrobić sobie choć tygodnia
wolnego od zatruwania mi życia. No trudno, jakoś to będę musiała przeżyć.
Wzięłam głęboki oddech i podniosłam się z łóżka. Widząc, że za oknem zaczął
zbierać się wiatr, przebrałam szorty na długie spodnie dresowe, niezgrabnie
przeczesałam włosy, sięgnęłam do szafy po bluzę i wyszłam pobiegać, aby
odświeżyć umysł. Gdy moje stopy spotkały się z płytą chodnika, włożyłam do uszu
słuchawki i już za chwilę moja ulubiona muzyka niemalże mnie ogłuszała,
sprawiając, że prawie już nie słyszałam wszystkich tych toksycznych myśli. W
tej chwili byłam jak w jakiegoś rodzaju transie. Wyłączałam umysł, tylko moje
ciało pozostawało w kontakcie z tym światem. Jestem, ale jakby mnie nie było.
Pogłośniłam muzykę jeszcze bardziej, jednocześnie przyśpieszając bieg. Trwało
to wszystko jeszcze jakieś kilkanaście minut. Przerwał mi sms od Jasona. W treści
wiadomości oznajmił, że rozmawiał z Irmą o wczoraj, i że martwi się o mnie.
Pytał też czy nie chciałabym porozmawiać. Jeśli nie chcę mógł to być też zwykły
wypad na miasto, albo maraton głupawych komedii na poprawę humoru. Przez nagły
przypływ chęci pobycia z kimś, odpisałam twierdząco. Zawróciłam, stwierdzając,
że na dzisiaj wystarczy mi już biegania i skierowałam się w stronę domu.
*
—
Przyszłaś — Jason przywitał mnie w drzwiach promiennym uśmiechem.
— To jakie komedie przygotowałeś na dzisiejszą noc?
— uśmiechnęłam się do przyjaciela, przekraczając próg jego domu.
Podążyłam za nim do kuchni, gdzie chłopak
wstawił popcorn do mikrofali i wyjął szklanki do coli. Głośno westchnęłam nieco
zmęczona wydarzeniami ostatniego dnia. Oparłam głowę o rękę i tępo wgapiałam
się w blat. Widziałam kątem oka, że chłopak mnie lustrował.
— Jeżeli nie czujesz się na tyle, żeby o tym
mówić to zrozumiem. Jeśli jednak miałabyś jakiś problem i chciała pogadać,
możesz na mnie liczyć jak coś —
powiedział w końcu.
—
Dziękuję Jason, serio — wykrzywiłam usta w uśmiechu.
— Nie ma za co, będę się cieszył, jeśli będę
mógł w jakiś sposób pomóc.
Nic na to nie odpowiedziałam, jedynie uśmiechnęłam
się słabo.
— To co dzisiaj oglądamy? Mam dość swojego
nędznego życia i zagłuszania toksycznych myśli zbyt głośną muzyką, niech tym
razem będzie to jakaś banalna, ale zabawna komedia — przerwałam ciszę ironiczną
wypowiedzią.
— Przygotowałem parę propozycji, możesz wybrać —
odparł, kiedy kierowaliśmy się w stronę jego pokoju. — A tak w ogóle — chłopak
ciągnął — co z balem, szukasz zastępstwa na miejsce tego palanta, ekhm...
przepraszam, Dave'a? — chłopak zapytał, mając zniesmaczony wyraz twarzy, gdy
powiadał jego imię.
— Może powinnam, ale jakoś nie mam na to ochoty
- odpowiedziałam.
— Powiedz słowo, a pójdę z Tobą zamiast z
Kaitlyn — uśmiechnął się zawadiacko. Wywołał tym samym mój śmiech.
— O nie, nie. Wolę już sobie — zrobiłam
cudzysłowie w powietrzu — nie grabić u niej.
— Mówię serio jak coś.
— Głupi jesteś — nadal się śmiałam, uderzyłam go
otwartą dłonią w ramię. — Zabierajmy się lepiej już za te oglądanie, bo znowu
przegadamy... — przerwałam w pół zdania, bo przyjaciel wtrącił:
— Wiedziałem, że o czymś zapomniałem! — wydał z
siebie nagle okrzyk, po czym podskoczył z sofy jak oparzony i skierował do
biurka, podnosząc stosik kartek, które okazały się wywołanymi fotografiami. — Jeszcze
pachną — zażartował chłopak, po czym podał mi je. Objęłam je spojrzeniem,
zauważając, że to zdjęcia z obozu na którym byliśmy niedawno całym rocznikiem.
Kartkowałam zdjęcia powoli, pozwalając wspomnieniom ponownie napłynąć do mojego
umysłu. Słyszałam jak przez mgłę to co mówi do mnie Jason, dając zgodę na to by
myśli zabrały mnie z powrotem na obóz.
*
— Williams, otwórz te drzwi! — obudziło mnie dobijanie się do drzwi wejściowych
naszego domku. Otworzyłam leniwie oczy, wstałam pośpiesznie z łóżka, zakładając
na piżamę bluzę i starając się nie stracić po drodze równowagi, podeszłam do
drzwi. Odkluczyłam je, a moim oczom ukazała się Kate. Zdecydowanie ta persona,
której nie chciałam zobaczyć
dzisiejszego poranka. Zmierzyła mnie krzywo, a ja w tym samym momencie
zorientowałam się jak strasznie muszę wyglądać po wczorajszym wieczorze.
— Widzę, że u Was na wsi modne jest chodzenie spać z
rozmazanym tuszem do rzęs — zakpiła.
— Mieszkam w tym samym mieście co ty, inteligentko — odgryzłam jej.
— Mniejsza, stan umysłu się liczy — teraz to ja ją zmierzyłam. Te bezmózgie dziewczę
doprawdy nie wiedziało co robiło, lepiej, żeby dała mi spokój, bo czułam, że
zaraz nie ręczę za siebie.
— To co takiego pilnego się stało, że z samego rana
budzisz mnie dobijaniem się do moich drzwi? Złamałaś ostatnią parę szpilek, a
może skończył ci się eyeliner? —wykrzywiłam usta w uśmiechu, po czym zostałam zmierzona po raz drugi,
posłała mi też sarkastyczny uśmieszek.
— Matt złamał nogę, konieczna jest wizyta w szpitalu,
miejscowa pielęgniarka niewiele zaradzi.
— No i co w związku z tym? Ty jesteś w samorządzie
uczniowskim, nie ja.
— Ale ja nie mam prawa jazdy — przewróciła oczami.
Westchnęłam głośno.
— I co, mam uwierzyć, że nikt z naszego rocznika oprócz
mnie nie ma prawa jazdy? — zaśmiałam się.
— Owszem, mają. Ale cytując Pana Castle: ma pojechać
ktoś odpowiedzialny.
— Czyli tym bardziej byś się nie kwalifikowała — zakpiłam z niej.
— Lepiej być nieodpowiedzialną, aniżeli taką nudziarą
jak ty.
— Lepiej być nudziarą z mózgiem, aniżeli plastikowym
bezmózgiem.
— Dziewczyny! - usłyszałam głos Pana Castle. — Co jest? Obóz miał polegać na integracji, a nie wzajemnym
krzywdzeniu się słowem — wypuścił powietrze ze świstem. — Lydia, to ważna i nie cierpiąca zwłoki sprawa, mogę
na ciebie liczyć? Tutaj nic na to nie poradzimy.
— Um, dobrze, proszę Pana. Ale mam jechać całkiem sama?
— Nie. Pojedzie z tobą jakiś chłopak.
— Tylko nie Dustin, tylko nie Dustin — powtarzałam w myślach.
Co prawda wczoraj pozytywnie mnie zaskoczył, ale nadal go nie lubiłam. No i
dodatkowo było mi jeszcze głupio po wczorajszym. Ciągle natrafiał mnie w
niezręcznych sytuacjach, to było doprawdy frustrujące. Miałam dość tego, że
ludzie uważali mnie za wariatkę. Dustin nie musiał dołączać do tego grona.
— Zawsze zapomnę jego nazwiska, um, a tak Gray, Dustin
Gray pojedzie z Tobą. Zaoferował się od razu, jak tylko zobaczył w jakim stanie
jest Matt.
Wywróciłam oczami.
— Skoro Panu obiecałam — zrobiłam kwaśną minę. — Mogę prosić o dwadzieścia minut? Muszę się ogarnąć.
Nauczyciel pokiwał głową, powiedział gdzie mam przyjść i zostawił nas same.
— Żebyś sobie nie myślała, że Dustin polubi cię przez
ten wyjazd, czy co gorsza coś miedzy Wami się wydarzy — zaśmiała się, nabierając pewnego siebie wyrazu
twarzy.
— Spokojna głowa, wcale tego nie chcę. W końcu nie
nazywam się Kate Nixon — uśmiechnęłam się ironicznie. Dziewczyna zaniemówiła. Nie mówiąc już nic
więcej, odwzajemniła ironiczny uśmieszek i odwróciła się napięcie.
Zamknęłam drzwi, udałam się do łazienki, wzięłam szybki prysznic,
umalowałam, ubrałam i po upływie czasu pojawiłam się na miejscu zbiórki. Kiedy
Dustin mnie zobaczył, zmierzył mnie obojętnie, zignorowałam to. Przecież nie
zamierzałam zabiegać o jego sympatię, a to, że wczoraj się za mną wstawił czy
przyszedł do mnie, gdy na chwilę straciłam panowanie nad drugą twarzą... nic
nie znaczyło przecież.
Pomogliśmy zająć Matt'owi miejsce na tylnej kanapie, ja z kolei zajęłam
miejsce pasażera. Ruszyliśmy w stronę szpitala, który znajdował się w mieście
oddalonym o trzydzieści kilometrów od naszego obozu.
Na początku w samochodzie panowała niezręczna cisza, ale po chwili Matt
podjął próbę zagadywania nas. Odpowiadałam mu zdawkowo, przez większość czasu
ignorując obecność Dustina i Matt'a, w zamian wgapiając się tępo w widoki za
oknem i dając się pochłonąć własnym myślom. Nim się zorientowałam byliśmy na
miejscu. Pomogliśmy koledze doczołgać się do rejestracji, gdzie od razu zajął
się nim personel, a my zajęliśmy miejsca na szpitalnej poczekalni. Męczyła mnie
panująca między nami cisza, więc wyjęłam z torebki słuchawki i podłączyłam je
do telefonu. Miałam już klikać "play", kiedy usłyszałam, że Dustin
coś do mnie mówi.
— Hm? Mówiłeś coś? — mruknęłam, wyjmując jedną słuchawkę z ucha.
— Nadal nic lepiej u ciebie? — wybałuszyłam oczy. Serio go obchodzi co u mnie?
— W sensie? — zadałam pytanie, bo byłam nieco zdezorientowana tym
jego przejawem troski.
— Jesteś dzisiaj taka nieobecna, zupełnie jakbyś była własnym
cieniem — zauważył.
Posłałam mu półuśmiech.
— Taka już jestem, nie przyzwyczaiłeś się jeszcze? — wydałam z siebie jakąś pochodną śmiechu.
— Wydaje mi się jednak, że prawda jest inna —
powiedział spokojnie, lustrując mnie.
— Kiedyś owszem — skitowałam krótko, siląc się na uśmiech.
Chłopak chciał coś dodać, ale w tym samym momencie podszedł do nas lekarz,
przedstawił się i oznajmił, że z naszym kolegą wszystko w porządku, ale noga
okazała się być pęknięta w dwóch miejscach i najlepiej, żeby został dzisiaj na
oddziale. Popatrzyliśmy na siebie z blondynem i zgodnie pokiwaliśmy głowami.
Weszliśmy jeszcze na chwilę zobaczyć się z chłopakiem, a potem opuściliśmy szpital.
Zajęliśmy miejsca w samochodzie i ruszyliśmy przed siebie. Dustin włączył
jakąś muzykę, a ja zbierałam się, żeby rozpocząć jakiś sensowny temat rozmowy,
co by nie wychodzić na aspołeczną. Mijaliśmy niezbyt zabudowane tereny, ale za
to z ładną zielenią, którą można było nacieszyć oko. Otworzyłam nieco okno i
pozwoliłam przednim pasmom włosów kołysać się w rytm podmuchów wiatru.
— A ty, gdzie twój uśmiech, pogoda ducha? — wypaliłam bez większego zastanawiania się.
Chłopak natychmiast spojrzał w moją stronę, patrząc na mnie przez dłuższą
chwilę.
— Liczę, że znajduje się w magicznej krainie zwanej
jutro — roześmiał się. — Cóż, — kontynuował — może nie będzie to jutro, które przypada następnego dnia, ale te, które
wydarzyć się ma dopiero za kilka tygodni, a może i lat? Kto wie. Liczę, że
kiedyś wreszcie się doczekam — nieco spoważniał.
— Ciekawa teoria — uśmiechnęłam się szczerze.
— A ty, co z tobą? Zamierzasz jakoś odtworzyć te dni,
kiedy stać było cię na kilkanaście uśmiechów dziennie?
— Skąd wiesz, że było ich kilkanaście, a nie na
przykład kilkadziesiąt? — zaśmiałam się.
Chłopak zawtórował za mną.
— A tak na serio, to skończyły mi się herbatki od
Szalonego Kapelusznika i stąd ten brak uśmiechu. Muszę niedługo wybrać się do
Krainy Czarów, bo nie byłam już tam parę ładnych lat.
"Ja...
ja naprawdę w tej chwili nie bardzo wiem, kim jestem, proszę pana. Mogłabym
powiedzieć, kim byłam dziś rano, ale od tego czasu musiałam się już zmienić
wiele razy."
— W takim
razie będziesz potrzebowała kogoś, kto będzie cię ochraniać przed strażnikami
Królowej Kier — zauważył.
— A po co
by Królowej zwykła śmiertelniczka?
— Ale ty
nie jesteś zwykłą śmiertelniczką... Alicjo.
— Skąd
wiedziałeś?
— Skąd
wiedziałem? To widać.
— Ach,
czyli bardziej zagubiona ze mnie dziewczynka niż myślałam?
— Alicja
to coś więcej niż zagubienie. To poszukiwanie własnej tożsamości, walka z przeciwnościami
losu oraz własnymi słabościami. A w twoim wypadku dochodzi jeszcze ukrywanie
wszystkich swoich słabości pod maską i obawa... — zrobił
nagle przerwę.
Spojrzałam się na niego pytająco, ale z
moich ust nie padło żadne pytanie. Nagle zapragnęłam, by nic juz nie mówił. By
skończył bawić się w psychoanalityka, nie bawiła mnie ta jego zabawa. Nie
bawiły mnie te zmiany nastrojów. Mogłam się założyć, że nie minie kilka minut
jak jakaś iskierka rozpali w nim agresję i fuknie jak mała, obrażona dziewczynka,
że znowu coś jest nie tak. Nie lubiłam tego w nim. Normalni ludzie się tak nie
zachowują. Rozumiem pewne zmiany humorów, przecież nie można być wiecznie
radosnym, bądź wiecznie złym, ale on zdawał się zachowywać tak jakby jakiś
przełącznik mu się przepalił i teraz non-ston owy przełącznik wariował na
skutek jakiejś wewnętrznej awarii, sprawiając, że on sam zachowuje się jak
jakiś wariat.
— Przed
samotnością — wydukał wreszcie.
Spojrzałam na niego spode łba.
"Zabierzcie go ode mnie."
Wydałam z siebie niemy jęk.
— A najbardziej
boli ciebie samotność w tłumie ludzi —
kontynuował monolog. Zastanawiałam się czy nadal mówi o mnie, czy aby czasem to
nie pretekst do wyrzucenia z siebie to co niewygodne i to co boli. - Prawda
jest taka, że cały czas boisz się tego pierdolonego poczucia samotności w
tłumie ludzi. Co zabawne, czasem nawet wśród tych najbardziej ci bliskich.
Potrzebujesz ludzi, by normalnie funkcjonować i to jest twoje przekleństwo. Bez
nich, bez odpowiednich ludzi nigdy nie pozbędziesz się tego pierdolonego
uczucia pustki i bezsensu jakim w środku ciągle siebie katujesz. Dławisz się
tym, niedługo utopisz się w tym kompletnie, nie będzie już co ratować, ale
okej, noś sobie dalej te twoje pieprzone maski – zakończył nagłym atakiem w
moją stronę. Chciałam mu już powiedzieć, że jeżeli to ma być troska, to wyraża
ją w doprawdy dziwny sposób.
— A ty co
nagle taki filantrop, świat chcesz zbawiać? Zacznij od siebie — rzuciłam,
nie wytrzymując z podirytowania. A nie mówiłam?
Blondyn gapił się na mnie przez chwilę.
Niedługo pobijemy rekord Guinnessa w niemym gapieniu się na siebie.
— Typowa,
Williams. Jak zwykle odpycha od siebie ludzi. Cóż za paradoks, kiedy pomyśli
się, że to właśnie w samotności funkcjonowanie idzie ci najgorzej.
— Możesz
się ode mnie odczepić? Prosiłam o pomoc? NIE. Więc z łaski swojej zajmij się najpierw
swoim bałaganem — wylazła ze mnie cała zbierana do tej
pory irytacja. Odwróciłam się do niego plecami, ponownie zaczęłam wgapiać się w świat za oknem,
jednocześnie przygotowując się na jakąś nerwową reakcję Dustina, jednak z jego
ust nie padło już ani jedno słowo. I znowu milczeliśmy, pokonując kolejne
kilometry. My chyba serio wygramy ten konkurs Guinnessa, zakpiłam z nas w
myślach. Przez to, że poszłam wczoraj późno spać, a dzisiaj zostałam zerwana z
samego rana z łóżka zaczęłam czuć jak coraz bardziej zaczyna mnie nużyć sen,
jednak nerwy nie pozwoliły mi zmrużyć oka ani na ułamek sekundy. Nagle dotarł
do mnie głos chłopaka.
— Cholera, bateria do GPS padła, no to jesteśmy skazani
na mapę. Wyjmiesz ją ze schowka? — o dziwo nie mogłam stwierdzić, że gdyby mógł to
zabiłby mnie wzrokiem.
— Jasne — odpowiedziałam krótko. — Daleko jeszcze? — zapytałam nie bardzo interesując się do tej pory drogą.
Zdałam się na Dustina.
— Jesteśmy w połowie drogi, czyli teoretycznie zostało
nam do obozu już tylko 15 kilometrów.
— O ile trafimy — rzuciłam, na co Dustin mnie zmierzył. — Podaj mi to, — powiedziałam, wskazując na mapę — postaram się znaleźć gdzie jesteśmy.
Lustrowałam mapę przez dobre pięć minut, starając się znaleźć nasze miejsce
położenie, aż w końcu mi się udało. Po chwili odnalazłam też punkt gdzie znajdował
się obóz.
— Musimy skręcić na następnym rondzie w prawo — oznajmiłam.
— Jesteś pewna?
— No z tego co tu widać, to powinien być właściwy
kierunek.
Minęło piętnaście minut, dotarliśmy do ronda, ale droga zdawała się nie
kończyć, a drogowskazu informującego o obozie znajdującym się niedaleko też nie
było śladu.
— Musieliśmy źle skręcić. Daj mi to — blondyn powiedział nerwowym głosem, wskazując na mapę.
Chwilę nad nią dumał. — Hm, mam! Nie te rondo, tylko dopiero następne — powiedział na głos.
— Cóż, Alicja też zgubiła się w Krainie Czarów — podjęłam się próby rozluźnienia atmosfery.
— Nieśmieszne — rzucił chłodno. Zmierzyłam go krzywo.
— Raczy Pan wybaczyć, zapamiętam sobie, żeby więcej w
Pana obecności nawet nie próbować żartować — odburknęłam, ale chłopak nic juz na to nie
odpowiedział, odwróciłam się zatem do okna i wróciłam do poprzedniej czynności.
Minęło kolejne dwadzieścia minut, ale drogi zdawało się jeszcze przybywać,
a nie maleć. W końcu chwyciłam za mapę, powoli i dokładnie ją lustrowałam.
— Skręciłeś na rondzie w prawo, tak? — upewniałam się.
Chłopak pokiwał głową w akcie odpowiedzi.
— Bo tutaj wyraźnie widać, że trzeba skręcić w lewo —
zauważyłam.
— Nieprawda — odburknął, nawet na mnie nie spoglądając.
— No tak, sam spójrz — powiedziałam, wręczając mu mapę.
Dustin analizował przez dłuższą chwilę mapę, a potem usłyszałam jak
przeklina cicho pod nosem, a następnie zawraca.
— Tym sposobem nigdy nie trafimy do obozu — powiedział podniesionym głosem, po czym walnął
nerwowo w kierownicę.
Chłopak wjechał w jedną z bocznych ulic, prowadzącą do jakiegoś domostwa i
lasu, żeby móc zawrócić. Kiedy chłopak chciał wrzucić pierwszy bieg i ruszyć do
przodu, koła nagle odmówiły posłuszeństwa.
— Co jest do cholery? — ponownie przeklnął.
Nie myśląc wiele, wyszłam na chwilę z samochodu, by sprawdzić co było
przyczyną, że nie mogliśmy ruszyć na przód. Nie musiałam długo się rozglądać,
od razu zauważyłam opony, które ugrzęzły w błocie.
Otworzyłam drzwi i poinformowałam chłopaka o tym. Ten od razu wyłączył
silnik i coraz bardziej zły podszedł do mnie. Spojrzał na opony i walnął ręką o
samochód.
— Szlag by to — zmierzwił włosy dłonią.
— Tam jest chyba jakiś dom, można by było przejść się i
poprosić o pomoc — zaproponowałam. Chłopak spojrzał na mnie, nic nie mówiąc. Widać było, że
przez chwilę myśli.
— Przejdę się — rzuciłam nagle.
— Co? Nie! Ja się przejdę.
— No przecież ja też bym mogła — powiedziała zirytowana.
— Poradzę sobie — odparł chłodno.
— Jak wolisz — powiedziałam podniesionym głosem.
Chciałam już wsiadać do auta, kiedy zauważyłam, że Dustin jednak się cofa.
Zmierzyłam go wzorkiem zdezorientowana. Podszedł do mnie, wziął kluczyki i
zamknął auto.
— Chodź, Williams — polecił, chwytając mnie za rękę.
— A samochód? — zapytałam zdezorientowana, pokazując ręką na nie.
— Jest zamknięty, najwyżej ktoś nam je ukradnie, i tak
jak na razie nie wiemy jak trafić z powrotem do obozu, więc po co nam ono.
— Nic by mi nie było, gdybym została przy ulicy, nie
jestem małą dziewczynką — rozbawił mnie ten nagły przypływ troski Dustina. Chłopak nie skomentował
już tego co powiedziałam.
Kiedy doszliśmy do domu, zadzwoniliśmy do drzwi, u progu powitał nas
mężczyzna wyglądający na jakieś sześćdziesiąt pięć lat. Okazał się naprawdę
gościnny, bo od razu zaprosił nas do środka, a jego żona od razu zrobiła nam
herbaty i poczęstowała swoim ciastem, nie sposób było odmówić. Po krótkiej
wizycie w domu tego Państwa, starszy Pan odpalił ciągnik, przypiął linki do
naszego auta i po dłuższej próbie wszystko zakończyło się sukcesem. Nareszcie
mogliśmy ruszać w dalszą trasę, ale jeszcze przed wyruszeniem w drogę,
zapytaliśmy się go o drogę do obozu. Okazało się, że dzieliło na tylko sześć
kilometrów. Po kilkunastu minutach wjeżdżaliśmy już na teren obozu.
*
— Lydia? — głos Jasona przerwały moje zawieszenie w próżni,
spowodowane powrotem wspomnień.
— Sorka, zamyśliłam się - rzuciłam zmieszana.
— Przygotowałem już DVD, oglądamy? — posłał mi uśmiech, w akcie odpowiedzi pokiwałam
głową.
Chłopak już nic nie odpowiedział, po chwili zdecydowaliśmy
się na jeden z filmów i oprócz śmiechu, milczeliśmy przez większość filmu.
Obecność przyjaciela i głupawe komedie poprawiły mi skutecznie humor. Chwilowo
zniknął ten cały balast, który wlókł się za mną. Włączyliśmy drugi, potem trzeci
film. Nadal panowała ciemna noc, daleko do świtu. Gdzieś w połowie filmu
zasnęłam, opierając głowę o ramię Jasona. Delikatnie wtuliłam się w niego i
natychmiast przez głowę przemknęła mi myśl jak bardzo jego obecność ogrzewała
moje ciało i umysł. Świadomość, że po prostu jest obok mnie, a ja nie muszę nic
mówić. Bez silenia się na zbędne dialogi. Idealny przyjaciel dla takich jak ja,
stwierdziłam krótko przed zaśnięciem.
*
Spoglądałam na zegar wiszący na jednej ze ścian w kuchni, dochodziła osiemnasta, a to znaczyło, że lada moment pojawią się moi znajomi. Tak jak wcześniej ustaliliśmy, na bal maskowy mieliśmy pojechać wszyscy razem, tzn. ja, Irma z Luke'iem, Jenna z Steve'm i Kaitlyn z Jason'em. Na całe szczęście jakoś niespecjalnie przejmowałam się brakiem pary. Uznałam, że lepiej iść sama, aniżeli z jakąś przypadkową bądź niechcianą osobą. Nagle rozbrzmiał dzwonek mojego telefonu, na ekranie widniał numer telefonu Jenny. Dziewczyna oznajmiła, że stoją już pod moim domem, więc zabrałam małą kopertówkę z blatu kuchennego, rzuciłam "cześć" rodzeństwu oraz cioci, która dzisiaj się nimi zajmowała i wyszłam. Moim oczom ukazała się średniej wielkości limuzyna, o eleganckim, połyskującym, czarnym lakierze. Drzwi pojazdu się otworzyły, po czym ujrzałam uśmiechniętych znajomych. Wszyscy wyglądali niezwykle. Ja na szczęście też wyglądałam całkiem przyzwoicie. Irma jak zwykle zgarnęła medal dla najlepszej przyjaciółki, bo nic mi nie mówiąc, kupiła mi jedną z tamtych czarnych, długich do kostek zwiewnych sukni, połyskujących srebrem. Kiedy weszłam po powrocie od Jason'a do swojego pokoju, a na łóżku dostrzegłam karton z logiem butiku z którego ostatnio wyszłam z "niezwykłą" klasą, zamarłam. Natychmiast je otworzyłam, a w środku znalazłam tę sukienkę, wraz z malutką, białą karteczką. "Potraktuj to jako drugi prezent urodzinowy. Kocham, Irma". Napłynęły mi do oczu łzy wzruszenia, od razu zadzwoniłam do przyjaciółki próbując sklecić jakieś sensowne podziękowania.
Droga na miejsce balu minęła nam szybko i przyjemnie. Zaparkowaliśmy na przypałacowym parkingu. Sam pałac prezentował się przepięknie. Wybudowany w eklektycznym stylu z dużą liczbą neorenesansowych elementów, z każdej strony okalały go pasy zieleni, które zdobiły kwiaty i krzewy, a po lewej stronie znajdował się ogród zaprojektowany na kształt labiryntu. Był to monumentalny budynek, jego fasada była ujęta w dwa ryzality zwieńczone alegorycznymi postaciami takimi jak Poezja czy Muzyka. Poniżej gzymsu znajdowały się alegoryczne popiersia Wesołości i Smutku. Na froncie fasady widniała łacińska sentencja „Errare humanum est” co oznaczało „Błądzić jest rzeczą ludzką”. Reprezentacyjny westybul stanowiący połączenie głównego wejścia z innymi pomieszczeniami i mieszczący schody paradne, łączył się z eklektyczną klatką schodową, która prowadziła do foyer na pierwszym piętrze. Sufit i ściany zdobiła przepiękna dekoracja stiukowa, a pomiędzy znajdowały się pastelowe freski, doskonale współgrające z bielą będącą głównym kolorem obecnym w pomieszczeniach.
Zbierało się coraz więcej ludzi ze szkoły, a także nauczyciele. Staliśmy jeszcze chwile na dworze, mieliśmy już wchodzić do środka, kiedy naszym oczom ukazała się Kate ze swoją świtą. Ku mojemu zdziwieniu (bądź w sumie jego braku) był pośród nich również Dustin. Spojrzałam dyskretnie w jego stronę i wydawało mi się jakby nie wiedzieć czemu unikał mojego wzroku. Na moment nasze spojrzenia się spotkały, jednak tym razem to ja zdjęłam z niego wzrok. Nie musiałam długo czekać, aż Kate wypomni mi brak partnera. Wiedziałam, że sobie tego nie odpuści, więc już wcześniej przygotowałam sobie dodatkowe pokłady cierpliwości i obojętności względem bzdur jakie zwykła pleść.
— Cześć, Lydia! A gdzież to twój partner? Czyżby nikt nie chciał iść na bal z taką niefrasobliwą osobowością jak ty? — rzuciła kąśliwie, na co przewracam oczy.
— Odejdź, jak masz takie trzy po trzy pleść — wykrzywiłam usta w złośliwym uśmieszku. Automatycznie odwróciłam głowę, by zobaczyć reakcję Dustina, ten teraz mierzył mnie tym swoim nieodgadnionym wzrokiem, stojąc jak słup soli, no pewnie.
Odwróciłam się do Kate plecami, nie zwracając już jakie "niesamowite" rzeczy ma miała do powiedzenia, jednocześnie nieco się irytując do dziewczyn, że przy Kate jak zwykle nic nie powie.
— Nie żebym wymagała z jego strony bawienia się w jakiegoś adwokata czy coś, ale najpierw zachowuje się w taki sposób, a potem ponownie wraca do bycia podnóżkiem Kate? Nie rozumiem — irytowałam się nadal.
— Bierz na niego poprawkę, do normalnych to on nie należy — kiepkowała z niego Irma. Zaśmiałam się na słowa przyjaciółki, bo w sumie miała rację.
Naszą rozmowę przerwał Steve, który oznajmił, że bal zaraz się zacznie i lepiej, żeby wejść już do środka, bo niedługo pierwszy taniec. Mdli mnie, gdy słyszę słowa "pierwszy taniec", jakoś średnio uśmiechało mi się sterczeć jako jedna z nielicznych samotnie przy stoliku, gdzie 99% moich znajomych będzie tańczyć ze swoją parą. Próbowałam zignorować tą myśl.
— Ups, chyba ktoś nie będzie miał z kim tańczyć — dodała nagle Kate, gdy wchodziliśmy większą grupą po schodach wejściowych. Przewróciłam ponownie oczami, nie mając ochoty już się odzywać do tego półgłówka.
Po chwili usłyszałam nerwowy ton Kate.
— Gdzie do cholery podział się Dustin? - blondynka zapytała się swojej równie bezmyślnej świty, jednak chłopaka ani widu ani słychu.
Przekroczyliśmy próg sali balowej, a mi zabrało dech, bo było tu tak cudownie. Zachowana w tej samej stylistyce co westybul i foyer. Freski zdobiące ściany, sztukateria scalająca sklepienie i ściany w jedno, bogato zdobione stoły i morze ludzi przyodzianych w najpiękniejsze stroje. Już dawno nie miałam okazji uczestniczyć w tak podniosłym wydarzeniu.
Miałam skierować się w stronę stolików, kiedy nagle ktoś złapał mnie pod rękę. Byłam bardziej niż zaskoczona, gdy dostrzegłam, że to Dustin. Z tego wszystkiego nie byłam w stanie wyrzucić z siebie ani jednego słowa, czym rozbawiłam chłopaka.
— Aż tak źle się ubrałem? — zażartował.
Droga na miejsce balu minęła nam szybko i przyjemnie. Zaparkowaliśmy na przypałacowym parkingu. Sam pałac prezentował się przepięknie. Wybudowany w eklektycznym stylu z dużą liczbą neorenesansowych elementów, z każdej strony okalały go pasy zieleni, które zdobiły kwiaty i krzewy, a po lewej stronie znajdował się ogród zaprojektowany na kształt labiryntu. Był to monumentalny budynek, jego fasada była ujęta w dwa ryzality zwieńczone alegorycznymi postaciami takimi jak Poezja czy Muzyka. Poniżej gzymsu znajdowały się alegoryczne popiersia Wesołości i Smutku. Na froncie fasady widniała łacińska sentencja „Errare humanum est” co oznaczało „Błądzić jest rzeczą ludzką”. Reprezentacyjny westybul stanowiący połączenie głównego wejścia z innymi pomieszczeniami i mieszczący schody paradne, łączył się z eklektyczną klatką schodową, która prowadziła do foyer na pierwszym piętrze. Sufit i ściany zdobiła przepiękna dekoracja stiukowa, a pomiędzy znajdowały się pastelowe freski, doskonale współgrające z bielą będącą głównym kolorem obecnym w pomieszczeniach.
Zbierało się coraz więcej ludzi ze szkoły, a także nauczyciele. Staliśmy jeszcze chwile na dworze, mieliśmy już wchodzić do środka, kiedy naszym oczom ukazała się Kate ze swoją świtą. Ku mojemu zdziwieniu (bądź w sumie jego braku) był pośród nich również Dustin. Spojrzałam dyskretnie w jego stronę i wydawało mi się jakby nie wiedzieć czemu unikał mojego wzroku. Na moment nasze spojrzenia się spotkały, jednak tym razem to ja zdjęłam z niego wzrok. Nie musiałam długo czekać, aż Kate wypomni mi brak partnera. Wiedziałam, że sobie tego nie odpuści, więc już wcześniej przygotowałam sobie dodatkowe pokłady cierpliwości i obojętności względem bzdur jakie zwykła pleść.
— Cześć, Lydia! A gdzież to twój partner? Czyżby nikt nie chciał iść na bal z taką niefrasobliwą osobowością jak ty? — rzuciła kąśliwie, na co przewracam oczy.
— Odejdź, jak masz takie trzy po trzy pleść — wykrzywiłam usta w złośliwym uśmieszku. Automatycznie odwróciłam głowę, by zobaczyć reakcję Dustina, ten teraz mierzył mnie tym swoim nieodgadnionym wzrokiem, stojąc jak słup soli, no pewnie.
Odwróciłam się do Kate plecami, nie zwracając już jakie "niesamowite" rzeczy ma miała do powiedzenia, jednocześnie nieco się irytując do dziewczyn, że przy Kate jak zwykle nic nie powie.
— Nie żebym wymagała z jego strony bawienia się w jakiegoś adwokata czy coś, ale najpierw zachowuje się w taki sposób, a potem ponownie wraca do bycia podnóżkiem Kate? Nie rozumiem — irytowałam się nadal.
— Bierz na niego poprawkę, do normalnych to on nie należy — kiepkowała z niego Irma. Zaśmiałam się na słowa przyjaciółki, bo w sumie miała rację.
Naszą rozmowę przerwał Steve, który oznajmił, że bal zaraz się zacznie i lepiej, żeby wejść już do środka, bo niedługo pierwszy taniec. Mdli mnie, gdy słyszę słowa "pierwszy taniec", jakoś średnio uśmiechało mi się sterczeć jako jedna z nielicznych samotnie przy stoliku, gdzie 99% moich znajomych będzie tańczyć ze swoją parą. Próbowałam zignorować tą myśl.
— Ups, chyba ktoś nie będzie miał z kim tańczyć — dodała nagle Kate, gdy wchodziliśmy większą grupą po schodach wejściowych. Przewróciłam ponownie oczami, nie mając ochoty już się odzywać do tego półgłówka.
Po chwili usłyszałam nerwowy ton Kate.
— Gdzie do cholery podział się Dustin? - blondynka zapytała się swojej równie bezmyślnej świty, jednak chłopaka ani widu ani słychu.
Przekroczyliśmy próg sali balowej, a mi zabrało dech, bo było tu tak cudownie. Zachowana w tej samej stylistyce co westybul i foyer. Freski zdobiące ściany, sztukateria scalająca sklepienie i ściany w jedno, bogato zdobione stoły i morze ludzi przyodzianych w najpiękniejsze stroje. Już dawno nie miałam okazji uczestniczyć w tak podniosłym wydarzeniu.
Miałam skierować się w stronę stolików, kiedy nagle ktoś złapał mnie pod rękę. Byłam bardziej niż zaskoczona, gdy dostrzegłam, że to Dustin. Z tego wszystkiego nie byłam w stanie wyrzucić z siebie ani jednego słowa, czym rozbawiłam chłopaka.
— Aż tak źle się ubrałem? — zażartował.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz